poniedziałek, 5 listopada 2012

Skyfall - recenzja świeżo po seansie

Powiedzenie, że człowiek jest jak wino - im starszy, tym lepszy, byłoby świetnym mottem nowego Bonda. Bohater, który osiągnął sędziwy wiek 50 filmowych lat, doczekał się nie lada gloryfikacji z okazji półwiecza strzelania do zbirów. Najnowsza ekranizacja przygód agenta 007 jest jak jeden z jego garniturów - skrojony na miarę, prosty i klasyczny, choć z nutą nowoczesności i osobliwego charakteru.

Ogromną zasługę ma w tym reżyser - Sam Mendes, odpowiedzialny m.in. za "American Beauty", czy "Drogę do zatracenia". Jego jedyny w swoim rodzaju, pełen zjawiskowej zabawy barwą i światłocieniem sposób przedstawiania scen, kunszt i artyzm nadały Bondowi walorów, których jednak poprzednie produkcje  z Danielem Craigiem w roli głównej nie miały. Bond często jest jedynie kształtem kryjącym się w cieniu, klub w Szanghaju kąpie się w blichtrze i złocie, Szkocja jest pełna surowych, ziemistych odcieni, a scena w jeziorze podczas finałowej walki zapiera dech.

  Dodając do tego typowo brytyjską wnikliwość w tworzeniu portretów postaci, dostajemy produkcję, która zręcznie połączyła to, co w poprzednich filmach było dobre, odrzucając zbędne motywy. Sam Q wręczając Bondowi ekwipunek na misję mówi "Spodziewałeś się wybuchającego długopisu? Te czasy minęły, już nie robimy takich rzeczy". I dzięki Bogu, bo nic tak bardzo nie odrzucało mnie od Bondów z lat 90, jak jego przedziwne McGyverowskie gadżety. Jednak film puszcza oczko w stronę starych zabawek agenta, i ogólnie starszych produkcji szpiegowskich - nie raz uśmiechnęłam się widząc klasycznego Astona, słysząc przy tym charakterystyczną bondowską ścieżkę dźwiękowa w tle, podziwiając nowe/stare biuro M czy spostrzegając ujęcia żywcem z kina noir; reżyserowi udało się nawet przemycić scenę, która nawiązuje do niczego innego, jak "Czasu Apokalipsy".

Wracając do postaci, w tym Bondzie Daniel Craig miał naprawdę okazję wyeksploatować swojego bohatera. 007 ma dużo zalet, tyle samo wad i jego persona w zetknięciu z takimi indywiduami, jak Silva (Javier Bardem), M (Judi Dench), czy Q (przesłodki Ben Whishaw), potrafi zabłysnąć i zaskoczyć. Jest to jeden z niewielu filmów, w których nikt nikogo nie przyćmił - główny bohater, nieco amoralny antyheros, zmaga się z przeciwnikiem, który jest nie tyle zły, co zdesperowany i zagubiony. M nie jest już enigmatyczną szefową wydającą rozkazy gdzieś z biura w Londynie. Nawet jednej z dziewczyn Bonda, granej przez Naomie Harris, udało się stać postacią dość interesującą nie tylko ze względu na walory piękna. 

Co tu dużo mówić, film dla fanów dobrego, klasycznego crime story. Pościgów i walających się szczątków Astonów jest znacznie mniej, ale film przyniósł mi dużo więcej satysfakcji.

Nawiasem mówiąc, Mendes chyba nie lubi product placement - wszystko, co miał zareklamować wtłoczył w pierwsze 10 minut filmu, łącznie z waleniem widza po oczach dziwnie długim ujęciem na nadgarstek bohatera i jego zegarek, w którym brakowało tylko napisu "Promocja!".   

Z ciekawostek - jedna ze scen dzieje się na wyspie Hashima   , budząc we mnie pewne rozbawienie (o wyspie tej przeczytałam na portalu Cracked.com)          

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz